19.07.2017

Pierwszy Konwent Blogosfery Ogrodniczej

Jakiś czas temu pisałam Wam (o - tutaj), że szykuje się takie wydarzenie jak Konwent Blogosfery Ogrodniczej i to na dodatek w Poznaniu, więc oczywiście się wybierałam. Czas na organizację był wyjątkowo krótki, dlatego (co było do przewidzenia) wstępny plan spotkania zmieniał się wielokrotnie na przestrzeni kilku dni. Właściwie do ostatniej chwili nikt nie był do końca pewien jak to ma wyglądać, jak wypadnie, jaki jest program. Oj gdybym musiała przemierzać pół kraju jak niektórzy, to minę mogłam mieć niewyraźną...

Ale jak większość z Was wie, ja do Poznania to rzut beretem mam i mogłam sobie na takie eksperymenty spotkaniowe pozwolić z czystym sercem. Właściwie to już nie chodziło o konwent wcale, tylko o spotkanie ze znajomymi osóbkami, blogerami. Nad niedociągnięciami spotkania powinnam może spuścić zasłonę milczenia, ale ku pamięci warto jedno odnotować.

W programie były wystąpienia blogerów. Pierwotnie miały być dla czytelników, ostatecznie odbiorcami byli producenci i ich przedstawiciele z branży ogrodniczej. I powiem Wam, że w sumie bardzo cieszyłam się, że ze swojej prezentacji zrezygnowałam. My (blogerzy) szykowaliśmy się na spotkanie z czytelnikami, zapaleńcami ogrodowymi. Oni (producenci) spodziewali się prezentacji naszych blogów i profili. Niestety nikt im nie wytłumaczył sytuacji...
Na szczęście my generalnie dobrze się bawiliśmy na wystąpieniach kolegów i koleżanek :)


Szczególnie podobało mi się wystąpienie Tomka Ciesielskiego o Chelsea Fringe, ponieważ uczestniczyłam w tym wydarzeniu (moja relacja - tutaj) i fajnie było popatrzeć na to samo z jego (jako organizatora) perspektywy.


Uśmiałam się na półimprowizowanym wspólnym wystąpieniu Wery i Cezara (Werxwer i Miejski Ogrodnik) :D Szkoda, że producenci mieli miny jak z nagrobków. Ale skoro nie chciało im się nawet zerknąć na ich blogi / vlogi przed spotkaniem, to już ich strata :P


Kolejnym punktem programu były fajne warsztaty dla nas i możemy tylko żałować, że przewidziano na nie po prostu za mało czasu!


Podzieleni na grupy mogliśmy porozmawiać o naszych blogerskich bolączkach. A potem zaprezentować je sobie nawzajem.


Ku pokrzepieniu mojego amatorskiego serca okazało się, że wszyscy (mniej i bardziej znani) mamy niemalże te same problemy. Jakie spytacie? Ano brak czasu (blogerzy ogrodniczy nie żyją z blogowania), natłok tematów i wybranie tych najciekawszych, opanowanie nowych technologii (jestem w trakcie - hi hi hi), mały odzew czytających.


Tak, tak - to ostatnie jest bardzo demotywujące. Jakoś zawsze łatwiej się zabrać do kolejnego posta, gdy pod poprzednim pojawią się komentarze i wiemy dla kogo piszemy. Tak więc jak chcecie mnie zmobilizować do częstszego pisania, to wiecie co robić ;)

Wracając do warsztatów - druga część to wyobrażenie naszego idealnego czytelnika :) Bardzo o tych czytelnikach trzeba myśleć i ich sobie wizualizować, by się ujawnili :D A tak serio - kiedy wiemy dla kogo piszemy (lub chcemy pisać), to łatwiej jest dobrać tematykę, styl, a nawet wygląd bloga.


Po warsztatach mieliśmy ponownie spotkanie z producentami. Tym razem w luźniejszej atmosferze przy kawie i lampce wina ;)


Nawet udało mi się poznać kilka sympatycznych osób. Ale póki co nie spodziewajcie się jeszcze postów sponsorowanych :D W najbliższym czasie pozostanę dla Was naturalna i niezmieniona, bez grosza w kieszeni :D

Wieczorem mieliśmy już spotkanie zupełnie na luzie, alkohol się lał, była zabawa. Dałam się nawet namówić na partyjkę bilarda z miłym i kulturalnym przedstawicielem z Agrecolu. Był też niestety synek prezesa. I tutaj uwaga do firmy (jeżeli kiedykolwiek trafią na ten wpis) - nie wysyłajcie tego gościa nigdy, by reprezentował was. Niech siedzi lepiej zamknięty w domu i wstydu wam nie przynosi...

I tym optymistycznym akcentem kończę moją relację z Pierwszego Konwentu Blogosfery Ogrodniczej :D
Zdradzę Wam jeszcze, że dzień "po" był jeszcze milszy, bo razem z dwiema blogerkami spędziłam miło czas w ogrodzie botanicznym, a potem z większą grupą na przepysznym lunchu. Jak się zbiorę, to nawet post napiszę o tym. Zwłaszcza o "botaniku", bo mnie tam natchnęło!

P.S. Zdjęcia dziś takie sobie, bo robione telefonem, a jeszcze nie opanowałam zdjęć we wnętrzach ;)

7.07.2017

Przeżyjmy to jeszcze raz

Mam 3 posty oczekujące w kolejce. I każdy jednakowo ważny moim zdaniem. Powiem szczerze - odbyło się drogą losowania i padło na wspomnienia z urodzinowo-dniodzieckowego wyjazdu w góry. Gdzieżby indziej jak znowu Karkonosze i Karpacz ;)
 
Nasz standardowy jesienny wyjazd w góry postanowiliśmy w tym roku przełożyć na wiosnę. Młody od września rusza do pierwszej klasy i wolałbym go na samym początku nie wybijać z rytmu szkolnego. Spanie - tam gdzie ostatnio (o naszym jesiennym wyjeździe - tutaj). Nadal możemy polecić z pełną odpowiedzialnością Hostel Krokus. Dodatkowo tym razem była z nami moja mama i też była zachwycona tą miejscówką, więc jak ktoś miał wątpliwości to teraz może je porzucić ;)

Pierwszego dnia wybrałam podejście czarnym szlakiem do Białego Jaru i przejście przez Jar do Strzechy Akademickiej. Niestety z tego odcinka nie mam ani jednego zdjęcia. Ciągle trwożnie oglądaliśmy się za ramię oceniając, czy burza skręci w naszym kierunku, czy mamy iść dalej, czy wrócić... Przecież szkoda dnia, ale w górach trzeba uważać.

Lata spędzone na wydziale geografii nie poszły jednak na marne, jakaś wiedza z zajęć z meteorologii została w głowie i decyzja o kontynuacji wycieczki okazała się słuszna. Szczerze powiem, że było ciężko. Pierwszy dzień, bez zaprawy, gorąco i ostre słońce przedburzowe. Udało się bez zawału, bez narzekań Młodego i bez padnięcia mamy ;) Ostatnie podejście z Białego Jaru w kierunku Strzechy i w końcu chwyciłam aparat :D


Po takim podejściu i zszarganych nerwach przez burzę (która zatrzymała się jednak u stóp gór i generalnie szalała nad Jelenią Górą i okolicach) trzeba było jakoś się wyluzować ;)


Za Strzechy, bardzo ambitnie ;) udaliśmy się na kolejne ukojenie nerwów do Samotni. 


 Bo taki generalnie był plan tego dnia - wejść i delektować się widokami.


Na zdjęciu powyżej widać, że:
- 30 maja śnieg partiami leżał sobie jeszcze w najlepsze,
- świeża zieleń w górach wiosną bije po oczach,
- od strony Czech też się czaiła burza.

Przy Samotni zabawiliśmy długo, urządzając sobie m.in. sesję selfie na kijku ;)


Młody natomiast odstawiał Zdobywcę :)


Jak już ta Czeska burza dobrze się naszykowała, to ruszyliśmy na dół. Burzy uciekliśmy, załapaliśmy się tylko na deszczyk na ostatniej prostej. Dzień udany, plan wypełniony, wszyscy zadowoleni :)

Dzień drugi. Chłodniej. Pogoda idealna w góry. Podejście czerwonym szlakiem od Orlinka do Schroniska Nad Łomniczka.


Obowiązkowo dłuższa przerwa przy wodospadzie Łomniczki.


I znów analiza powyższego zdjęcia:
- u podnóża gór znów pada,
- wodospad jest powyżej,
- więc M. raczej przeżyje ;)

Miał tam facet misję...


A potem dalej przez Kocioł Łomniczki ostro pod górę do Domu Śląskiego.


Przy okazji:
Musicie wiedzieć, że Młody ma swój podróżniczy plecak (swoją drogą wygrany przeze mnie na jednym z blogów). W plecaku tym, w bocznych kieszonkach, zawsze podróżują dwa pluszowe zwierzaki. Miś zwany Królem Julianem (nie pytajcie mnie dlaczego) oraz owieczka Wełenka. Do tego Młody gromadzi na plecaku przypinki ze wszystkich miejsc, które odwiedził. Bez żadnego oszukaństwa - tylko tam gdzie sam był w ciągu ostatnich 3 lat. Trochę już tego się nagromadziło...


Poza przypinkami obowiązkowe są też pieczątki w książeczce GOT. Od następnego wyjazdu zabieramy się na serio za dokumentację przejść i zbieranie punktów na odznaki PTTK!

Wróćmy jednak do wycieczki. Całkiem sprawnie dotarliśmy do Domu Śląskiego, pomimo tego, że mama planowała ataki lęku wysokości. Tradycyjnie nagroda ze podejście musiała być i to z zacnym widokiem ;)


Mała uwaga, zanim ktoś będzie protestował - Młodemu normalnie nie pozwalamy pić coli, ale był tak dzielny, że mu się należało :)

Tym razem Śnieżkę tylko podziwialiśmy, bo plan na dalszą trasę jej nie obejmował. Poza tym dużo ludzkich mróweczek się tam pchało. Zwłaszcza zielone szkoły i inne wycieczki ;)


Julian postanowił to całe towarzystwo lekko rozerwać.


Z małą pomocą M.


Piwko wypite, więc można było iść dalej. Tym razem przez Równię pod Śnieżką do Luční Bouda po czeskiej stronie. Jeden z moich ulubionych szlaków :)


Chociaż w górach, to świr ogrodniczy nie opuścił mnie ;)


A Śnieżka ciągle nas pilnuje.


I po kładkach nad torfowiskiem.


Wiatr we włosach w wokół piękne widoki :)


Po niedługim spacerku pojawiła się Luční Bouda.


A za nami cały czas Śnieżka :)


Młody z mamą wyrwali ostro do przodu, a poniższe zdjęcie posłużyło za dowód w małym dochodzeniu podczas wielkiej tragedii kilkanaście minut później.


Luční Bouda jest ogromna. Jest tam hotel, restauracja, browar, spa... Ale generalnie nie polecam. Obsługa jest bardzo niemiła, notorycznie oszukują przy rachunkach płaconych inną walutą niż korony. Warto jednak wejść do środka, zobaczyć wnętrze, wbić pieczątkę do książeczki ;)


Już mamy ruszać w drogę powrotną w kierunku granicy a dalej Strzechy Akademickiej. Ale... Gdzie jest Julian?! Kto go widział ostatnio i kiedy?! Kontrola na zdjęciach - na zoomie siedzi w plecaku kilkadziesiąt metrów prze Boudą. A może zgubił się na piętrze? Mama szybko wraca ale nic. Przed wejściem - nic. M. idzie na szlak drogą, którą przyszliśmy. Ja jeszcze raz idę przeszukać wnętrza. Młody ma już oczywiście łzy w oczach. Nagle kątem oka chwyciłam coś na wieszakach w sieni schroniska. Siedzi u góry! Siedzi na kołkach do odwieszania kurtek! Musiał wypaść przy wchodzeniu, a ktoś (w sumie idąc chyba zaraz za nami) podniósł go i posadził przy wejściu. Uffff... Wszystkim ulżyło. Bo Julian to jak członek rodziny przecież ;)

Jeszcze z mocno bijącymi sercami, ale szczęśliwi mogliśmy iść dalej. I żeby nie było - Równia pod Śnieżką jest naprawdę równa ;)


A w dolinach pogoda też już się poprawiła i wróciły widoki ;)


Obowiązkowo odbyła się przerwa w Strzesze. Tym razem nawet z przekąską. Dobre jedzonko - polecam :)
A potem już tylko w dół...


A na deser jeszcze Dziki Wodospad :)


Młody oczywiście zażył "kąpieli", jak wszędzie po drodze gdzie napotykał wodę ;)


Dzień wyjazdu wypadał w Dzień Dziecka. Nie obyło się więc ponownie bez Muzeum Lego. I tutaj miła niespodzianka, bo pojawiły się nowe rzeczy.


Jak się potem dowiedzieliśmy - co kilka miesięcy jest coś dodawane lub zmieniane. Więc to na pewno nie była nasza ostatnia wizyta ;)


I czas było wracać do domu... Ostatni rzut oka:


I już się serce rwie...

Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam. Dzisiejszy post dedykuję Entomce ;)
P.S. Zdjęcia bez podpisu dzięki uprzejmości M. z jego telefonu.