30.12.2014

Jak nie zdążyłam na Święta i wyniki Podaj dalej

Święta mnie wykończyły. Psychicznie i fizycznie. I wcale nie ze względu na tłum gości czy świąteczną euforię. Wszelkie moje plany legły w gruzach. Choinkę ubrałam tyle o ile, potrawy zjadłam bez większego zachwytu, a nerwowa atmosfera wisiała ciągle w powietrzu.

Jeszcze w poniedziałek pełna optymizmu i powoli sączącej się do mnie magii świąt odwiedziłam naszą Niezapominatkę. Naładowałam baterie w tym przemiłym towarzystwie i ruszyłam z motorkiem w tyłku do zadań domowych. We wtorek z wielkim uśmiechem i chęcią do działania obudziłam się o świcie. Tylko Młody coś niewyraźny oczęta otworzył. Niewyraźność o godzinie 16ej zamieniła się w 40 stopni gorączki. Miodzio... Trochę skarżył się na brzuch a poza tym innych objawów brak. Jego lekarka wyjechała na Święta, ale udało się wbić do innej przychodni, gdzie ja i M. zapisani jesteśmy. Lekarka obejrzała, opukała, pozaglądała gdzie się dało, osłuchała i nic. Gorączka i już.

Tak więc to "cudne" 40 stopni wracało do nas na sinusoidzie przez całe Święta. W Świętego Szczepana po południu czary mary i przeszło. Tak po prostu. A ja w końcu zauważyłam choinkę. Święta jednak minęły i niedosyt przez to wszystko został. Bo tak "przy okazji" to jeszcze moja babcia wylądowała w Boże Narodzenie na chwilę w szpitalu. Normalnie "ubaw po pachy". Święta niezapomniane ale nigdy więcej takich poproszę!

Nie zdążyłam więc z choinką. Nie zdążyłam z wieńcami. Nie zdążyłam z ozdobieniem stołu. Nie zdążyłam z super pakowaniem prezentów. No i nie zdążyłam z życzeniami do Was wpaść :( A taką miałam radość planując wszystkie punkty zadań do wypełnienia... 

W ramach odzyskania odrobiny magii wczoraj zrobiłam moją pierwszą bombkę ze styropianu. Młody swoją też zrobił. No i robię sobie gwiazdeczki na szydełku. Kilka z nich poniżej dla Was:

Powstają jeszcze kolejne wzory, więc na pewno pokażę całą kolekcję. Jeśli są chętne na przyszły rok na takie tworki, to zbieram już zamówienia! (z moim tempem to akurat do przyszłej Gwiazdki się wyrobię...).

Nie wiem jak u Was, ale u nas istny szał "karmnikowy". Na tarasie codziennie przewijają się tłumy ;)

 Wróble i mazurki najchętniej z takiej formy korzystają. Sikorki preferują mój ultra szybki karmnik:

Wycięta ścianka w plastikowej butelce, kawałek taśmy malarskiej by rant nie ranił łapek i gotowe :D

Stale odwiedza nas też Pan Dzięcioł i Rudzik. Tego ostatniego to mi strasznie żal. Jeszcze jesienią jeden rudzik przydzwonił z rozpędu w szybę i skręcił kark :( I teraz cały czas myślę, że ten co nas odwiedza to wdowiec lub wdowa...

Jestem Wam też winna wyniki z Podaj Dalej. Miały być w sobotę, ale złośliwość rzeczy martwych objawiająca się pod postacią nie działającego neta stanęła na drodze. Tak więc losowanie odbyło się dziś. Pomógł program losujący. Niektóre z Was nie opowiedziały się jasno pod postem czy biorą udział w losowaniu czy nie, dlatego wzięłam pod uwagę wszystkie wpisy. Gorący okres Mikołajkowy i grudniowy nie sprzyjał blogowaniu, dlatego tylko 9 dziewczyn się wypowiedziało. i uwaga, uwaga:

Padło na Kalinę :) Bardzo się cieszę! Podeślij mi proszę swoje namiary na maila - ankh@vp.pl

Te które mają chęć na gazetki zapraszam za jakiś czas do Kaliny. Również te, które przegapiły zabawę u mnie mają teraz tam szansę :)

Na koniec pozostaje mi życzyć Wam i Waszym rodzinom udanej zabawy sylwestrowej, a w nadchodzącym Nowego Roku kilku spełnionych marzeń, dużo zdrowia, miłości i uśmiechu na twarzach i w sercach :)

22.12.2014

Nie świąteczny post NIEsponsorowany :) - budowa sushi baru

Pogoda jest oficjalnie zwariowana. Ten szalejący wiatr kojarzy mi się (w tym okresie świątecznym) z filmem Holiday. Kto widział, ten pewnie wie o czym mówię. A jak ktoś nie widział, to akurat w sam raz pora na to. Wszystko jest lepsze niż Kevin ;)

U mnie zupełnie nie świątecznie. Masakra. Gdyby nie śledzie, które mama wczoraj przywiozła i dochodzą sobie słoikach, to brak oznak zbliżających się dni by był. No dobra - jest choinka. Ale stoi na tarasie, goła jak ją Pan Bóg stworzył. Wszelkie ozdoby jeszcze głęboko w kartonach. Wczoraj dopiero zabrałam się za ogarnianie chałupy. Do Świąt jednak wolne wzięłam i teraz z motorkiem w tyłku będę pocinać (kończę kawę i tego posta i wio!).

Jest jednak jedna sprawa, o której chciałam Wam napisać. Uwaga - będę chwalić męża i kusić jedzeniem!

Większość z Was dobrze wie, że mój M. to chyba wszystko potrafi (nawet maszynę do szycia potrafi obsłużyć). Całkiem niedawno dostał zlecenie od szwagra mojego brata na wyspawanie konstrukcji do baru sushi. Te które były w takich knajpach wiedzą pewnie, że często centralne miejsce zajmuje bar z rynną dookoła, gdzie pływają łódeczki z talerzykami do wyboru. Tak więc o tego typu konstrukcję chodziło :) M. potrafi spawać z zamkniętymi oczyma niemalże i przez sen, więc poniżej - voila!


Kawał ciężkiego metalu jakby nie patrzeć ;) Dumna jestem bardzo! A na to przyszły kamienne blaty - to już praca mojego ojca. Natomiast dzieło na ścianie, to artystyczne zapędy mojego brata (projekt, a potem wydruk na taką tapetę czy jak to nazwać).


Efekt końcowy niezły, prawda? Jeżeli ktoś chciałby taki lub podobny dla siebie to zapraszam TUTAJ.


Na koniec chciałabym Wam polecić to miejsce. Wszystkim dziewczynom z Poznania i okolic bliższych i dalszych. Z ręką na sercu mówię, że warto! Restaurację prowadzi szwagier mojego brata. Zaczynał pracę w Sakanie (koło Starego Rynku) i tam rozpoczął szkolenie na sushi mastera. Potem rozkręcił Kyokai w City Parku. No a teraz otworzył w końcu Dokku w Kiekrzu.


Zawsze, zawsze świeżo (daję się pociąć za to)! Same pyszności i ceny na moje rozeznanie bardzo przyzwoite. Sprawdźcie same na dokku.pl (przy okazji - strona to dzieło brata). Można też polubić na fb ;) A teraz uwaga - pyszne zdjęcia!


Taki talerz stał koło mnie na otwarciu. Objadłam się po uszy!


Podsumowując - bierzcie po Świętach rodzinę i znajomych na sushi! A jak już będziecie, to pozachwycajcie się barem robionym przez M. :D Na pewno będzie można mnie tam spotkać często (chociaż to kawał drogi dla nas) ;) Zwłaszcza, że Młody stał się fanem sushi i wygrywa teraz takie jedzenie nawet z McDonaldem dla niego :D
* Zdjęcia z prac polowych zrobione przez M., a z restauracji wykorzystane za zgodą właściciela.

P.S. Przypominam o Podaj Dalej z poprzedniego posta, bo to już ostatnie dni!


5.12.2014

Podaj dalej z wieeelkim poślizgiem

Ten post powinien się ukazać dawno, dawno temu. Ale tak to jest, jak się mieszka na remoncie - gazetki raz gdzieś odłożone mogą bardzo szybko zniknąć i ukryć się na długi czas. Tak właśnie było. Najpierw sobie grzecznie leżały na komodzie, tak tylko na chwilę i nagle PUF! Nie ma. Przepadły. Nikt nie widział. Aż nagle (po wielu miesiącach), przy kolejnym przekładaniu rzeczy z kąta w kąt objawiły się! :) Dlatego też, szczęśliwym zrządzeniem losu, mogę (w końcu) przekazać rzeczone wyżej gazetki dalej.


Dla tych co nie pamiętają - są to skandynawskie (+ jedna niemiecka) gazetki wędrujące z rąk do rąk, by nacieszyć jak największą ilość oczu. Od siebie dla wylosowanej osóbki dorzucam serwetkę robioną na szydełku, całkowicie przeze mnie. 100% handmade ;)


Zapisy trwają do 26 grudnia, a 27go maszyna losująca dokona wyboru. Poza wyrażeniem chęci dostania gazetek w swoje łapki pod tym postem, nie ma żadnych innych wymogów. Jak ktoś zechce wkleić u siebie banerek, to będzie mi bardzo miło, ale nie jest to warunek konieczny.

P.S. A teraz tak w skrócie co u mnie. Mało mnie ostatnio i na moim blogu i u Was. Zdrowotnie jest tak średnio na jeża i na tym muszę się chwilowo skupić (czyt. zabiera mi to sporo wolnego czasu). Ale widać w końcu światełko w tunelu, więc i poprawa blogowa będzie możliwa :D


11.11.2014

Muzycznie - patriotycznie

Dzisiaj tylko wpadam, żeby zachęcić Was do przesłuchania - tak patriotycznie. Matka piosenkarki to Polka, ojciec Szkot (to dla wyjaśnienia dlaczego angielski miesza się z polskim). Piosenka o Irenie Gut, pseudonim "Mała" - Sprawiedliwa Wśród Narodów Świata i jej ukochanym Janku, który zginął w akcji bojowej na dzień przed ślubem. Dzień Niepodległości co prawda łączy się z I wojną, ale to chyba nie przeszkadza, prawda?


Aha! Dla wszystkich z Poznania i okolic - Katy Carr śpiewa dzisiaj na Świętym Marcinie przed Zamkiem o 14ej!

23.10.2014

Małe dzieła na koniec sezonu

Październik boski w tym roku, ale już chyba każda z Was o tym u siebie pisała ;) Co prawda od paru dni jakoś tak szaro się zrobiło. Jednak ja żyję od weekendu do weekendu, a te wynagradzają cały tydzień ostatnio. Moje pierwiosnki postanowiły z tej okazji znów zakwitnąć :)

Śliczne takie, no i mam pewność, że się przyjęły po przesadzeniu - punkt na liście ogrodowej odhaczony ;)

Niemalże w kąciku kwitną jeszcze ostatnie bratki. Te malutkie, ulubione moje. I jeśli mnie oko początkującego ogrodnika nie myli, to porozsiewały się w okolicy - kolejny punkt na plus :)


Udało mi się też złapać ostatni piękny zachód słońca (po tym dniu już szaro się zrobiło). Słońce idealnie się wpasowało między konary wierzby, tuż przed zniknięciem za wzniesieniami moreny WPNu :)


Ale miało być o małych dziełach. Oczywiście kwiaty takimi dziełami są, ale nie moimi przecież. A ja popełniłam rabatę. Nieforemną, ogrodzoną tymczasowo (potłuczone dachówki, stare cegły i większy konar też się tam znalazł). Rabata kwasolubnych. Jakoś tak mnie ciągnie w ten kwas ;) To większe "cóś" to jeżyna pachnąca (akurat nie "kwasowa) i pojawiła się tam wcześniej - po wyprawie do ogrodu botanicznego w czerwcu. Moja mama jednak odwiedziła ostatnio Leroya M. i tam wyprzedaż była. Po 2zł sztuka. Przytargała mi dwie żurawiny, dwie azalie, 5 golterii i jeszcze 3 żurawki (one w innym miejscu wylądowały). Tyle radości za 24zł!

Dodatkowo pomiędzy tym wszystkim wylądowało 20 cebulek krokusów - powinno być bosko :).

Zdjęcia pstrykałam jeszcze brudnymi łapskami ledwo ostatnią roślinę wsadziłam. Jak widzicie za worami jest wrzosowisko. A tam gdzie leżą wory i stoi trampolina (Młody mi "czynnie" towarzyszył w pracach) z czasem powstanie ścieżka od domu do furtki. Tak więc powoli się dzieje i kształtuje ten mój chaos ;)

Ten ślimak zasłania element, który nie koniecznie musi być na zdjęciu. Mały wspomagacz prac ;)

I rzut oka na wrzosowisko powstałe w zeszłym roku. Niestety kilka wrzosów wypadło, część musiałam bardzo poobcinać zostawiając tylko te żywe fragmenty. Tak więc pojawiły się nowe. Może one dadzą radę :) Oczywiście nie szczędziłam im kwaśnej ziemi ;)


I jeszcze jeden rzut oka, bo chciałam Wam pokazać jak ładnie orliki się tu wysiały i wyrosły. One coś tak lubię na tej korze... W domu rodzinnym też podobną miejscówkę sobie wybrały...
Tak czy inaczej - wrzosowisko zrobiło się rabatą całoroczną :) Na wiosnę pojawiają się krokusy, potem zakwitną orliki, a jesienią wrzosy. Jest więc prawie idealnie ;)


A nad tym zakątkiem jak widzicie czuwa latarenka solarna (Biedronka). Wieczorem wygląda bardzo nastrojowo. Tylko już chłód daje się we znaki baterii i traci na jasności ;)


Niestety na ogarnięcie warzywnika (tej jego lepszej części) nie zostało już wiele czasu i dojechałam póki co tylko do połowy :D


W ziemi zostały ostatnie marchewki Młodego. Natka jeszcze ładnie się zieleni i wciąż korzystamy. Szparagi trzeba by już przyciąć do ziemi. Oby słońce znów w weekend było...

Na koniec chciałam Wam jeszcze pokazać mój prezent Gwiazdkowy, bo jeszcze nie miałam okazji. Jednak dopiero ostatnio zaczęłam go używać :D Ja wiem, że wiele z Was podobne prezenty dostaje. Jest to przecież jak najbardziej kobiecy prezent, prawda? ;)

Zdziałałam sobie w końcu półkę na książki do takiej jednej wnęki :) Jeszcze kilka drobiazgów i będzie to pierwszy fragment naszego domku, który będę mogła pokazać bez wstydu! Najważniejsze, że moje ulubione książki w końcu są ze mną, pod ręką, na widoku - bardzo kojące to dla moich nerwów ;)

Ściskam Was cieplutko, ustawiam publikację tego posta i uciekam.

P.S. Komentujcie ile wlezie, bo to daje wielkiego kopa energetycznego - zresztą same to wiecie :)

16.10.2014

Góry Stołowe z końcem września

Dzisiaj będzie dużo zdjęć. Ostrzegam już na samym początku. Ale jak dowiedziałam się, że niektóre z Was tam nigdy nie był, to po prostu muszę. Góry Stołowe moimi oczyma.

Wypad był króciutki, bo tylko 3 dni, ale bardzo intensywny. Pogoda jak na zamówienie, więc korzystaliśmy do upadłego. Cała rodzinka nasza będzie się przewijać na zdjęciach, więc niech mi Małż wybaczy (Czasem mi dokucza i jak dłubię posta, to mówi, że sprzedaję naszą prywatność. A to przecież za darmo wszystko :D ).

Dzień 1
Zaraz po przyjeździe, chociaż pora nie była już młoda, ruszyliśmy na Białe Skały. Mapka poglądowa - na różowo trasa naszego przejścia.


Tutaj dowód na to, że skały rzeczywiście prawie białe (no i moje dwa trolle do tego).


Spacer miał być niby krótki, ale było tak cieplutko, że postanowiliśmy iść aż na punkt widokowy nad Trzmielą Jamę (to ta większa kropka koło Skał Puchacza). I otóż ja w tym miejscu ;)


Oraz zdjęcie poglądowe ukazujące, jakież jest tam urwisko (tak, tak - siedzę na jego krawędzi).


Powyższe zdjęcie było już ostatnim tego dnia. Jak widzicie cienie coraz dłuższe, słońce zachodzi, a my z naszym 4,5-latkiem daleko od cywilizacji. Nastąpił więc mały wyścig ze słońcem. Niestety zaraz na samym początku drogi powrotnej Małż władował się powyżej kostki w eleganckie torfowisko - pomagając przejść Młodemu. Ale ponieważ naszym hasłem na całym wyjeździe były słowa Beara Gryllsa "Tu chodzi o przetrwanie", to zacisnął zęby i poszliśmy dalej. Chwilę później Młody nawet załapał się na kilkaset metrów "na barana" byle podgonić trochę z czasem ;) Tak, wiem - jak zupełni amatorzy z tym wyścigiem ze słońcem :D

Dzień 2
Pogoda ja marzenie! Niebo błękitne, zero chmur, bez upałów - idealnie na góry. Tego dnia poszliśmy na Szczeliniec, głównie dla radości Młodego. No bo serio - ile razy w życiu można być na Szczelińcu?! Tzn. jak ktoś nie był, to oczywiście warto i trzeba. Dla odmiany jednak wybraliśmy podejście od strony Pasterki i naprawdę polecam. Jest ciężej niż od Karłowa, ale o ile piękniej i ciekawiej!


Zdjęcia na dowód:

Korzenie przylepione do skały - cudo normalnie.

Moje dziecko się wdrapywało z takim zapałem, że nas duma rozpierała!

Ten gąszcz korzeni zachwycający! Niby nic, a wzroku oderwać nie mogłam. Wierzcie mi na słowo - zdjęć zrobiłam mnóstwo!

Mech, korzenie, skały - wszystko idealnie skomponowane. Wzięłabym cały ten fragment do ogrodu ;)

Skala mikro też była w użyciu ;)

Ja i piękne okoliczności przyrody.

Na szczycie, w schronisku, zafundowaliśmy sobie full wypas wypoczynek i zabawiliśmy nieco dłużej zachwycając się widokami.

Zachwycaliśmy się też gorącą czekoladą ;) Prawdziwą - żadne świństwo z proszku. Polecam.

No... ekhm... Piwkiem też się zachwycaliśmy :D

Niektórzy już zaczęli się nudzić, więc trzeba było ruszyć dalej ;)

Widok z punktu widokowego dla tych, które nie znają kompletnie Gór Stołowych.

W drodze do "Piekiełka". Wiem, że fotka nie najlepsza, ale chciałam pokazać Wam te przejścia.

Widok prawie z "Piekiełka".

A to moje diabły w Piekiełku. Woda obok kładki lodowata i lekko przymarznięta. Dwa lata temu mniej więcej o tej porze roku zalegały tam jeszcze płachetki śniegu!

A to jakiś anioł upadły w tym Piekiełku ;)

Droga wyjścia stroma, śliska i potem w ciemnościach.

I widok z punktu zaraz za Piekiełkiem.

I jeszcze jeden.

Już po zejściu ze Szczelińca - droga powrotna do autka.

Obiadek zjedliśmy na łowisku w Pstrążnej. Chociaż już trochę zwątpiliśmy, bo ryby nie chciały brać! Ale w końcu się udało :) Takich miejsc w Stołowych jest kilka - co złowisz, to zjesz, cena liczona od sztuki. Oczywiście jak nie potrafisz, to zawsze mają coś przygotowane na boku, ale jaka to satysfakcja samemu złowić! No i ryba świeżutka :) Pstrążna jest na końcu świata, albo jeszcze dalej, ale wspaniała cisza, spokój i widok. Jakby reszta świata zniknęła ;) A po jedzonku były zakupy za czeską granicą :D

Dzień 3
Miało być miło, lekko i przyjemnie. Na mapie wybrałam szlak z niebyt długim czasem przejścia - akurat taki, żeby chwilę po 14ej załadować się do auta i wracać do domu. No i wybrałam...

Czas przejścia raptem 4 godzinki, a już wcześniej sprawdziliśmy, że czasy z naszej mapki idealnie wpasowują się w tempo Młodego. No i na Skalnych Grzybach nie byliśmy jeszcze, więc dawaj!

Mini las w lesie :) Strasznie żałowałam, że nie da się tego pieńka wynieść...

No same zobaczcie!


Dalej też było świetnie! Super skałki. O, np. Skalna Furta:


Później piękna brzezina. Rozumiecie - po prostu musiałam. Zdjęć ze 30 zrobiłam ;)


A później doszliśmy do punktu widokowego "Pielgrzym" (ta żółta kropa na mapce). Podejście było bardzo ciężkie i nie wiem jak moja młodociana kozica (a właściwie koziołek) dał tak pięknie radę. Po dojściu na szczyt nie miałam siły nawet fotki pstryknąć ;) Ale już po karkołomnym zejściu uwieczniłam Pielgrzyma:

Strzałką zaznaczyłam gdzie mniej więcej wypadał punkt widokowy. Młody był tak dzielny, że dwaj panowie, którzy chwilę po nas tam dotarli w nagrodę podzielili się z nim słodkościami - tak im zaimponował :D A mnie duma rozpierała :)

A potem... Potem już nie mieliśmy sil na aparat zbytnio. Miało być miło, lekko i przyjemnie? No miało... Ale nie było :D Droga przez mękę. Góra - dół - góra - dół i tak do upadłego. A ten fragment z żółtymi kropeczkami? Ma-sa-kra. Z lewej strony wysoooooka ściana skalna, z prawej stromy stok. Normalnie czułam się jak najgorsza matka wyrodna. Ale nie wiedziałam!! Dla mnie z Małżem szlak super, ale z Młodym już nie było tak wesoło. W pewnym momencie spytałam o czas, bo myślałam, że ten odcinek od Pielgrzyma już z 1,5 godziny idziemy. I co? Pół godziny! Dojście do mety przywitałam prawie ze łzami ulgi :D Chociaż nie do samej mety, ale już do szosy, gdzie Małż podjechał po mnie i Młodego wozem ;)

Mały turysta regenerujący siły ;)

Następnym razem (kiedykolwiek to będzie) Masyw Śnieżnika lub Karkonosze... Już wiem, że Młody da radę. Górami zachwycony i nie może się doczekać kolejnej wyprawy :) Czyli jednak jest naszym synem nieodrodnym i nikt go w szpitalu nie podmienił ;)

Jak dla niektórych przydługo było, to przepraszam. To się raczej szybko nie powtórzy :)

Ściskam Was

P.S. Wycinki mapek pożyczyłam ze strony Parku Narodowego Gór Stołowych.