23.10.2017

Post kobyła, czyli po co jechać na Zieleń to Życie

To był chyba najbardziej zabiegany wrzesień i październik w moim życiu. A już na pewno najbardziej wariackie dwa miesiące w tym roku. Jak wiecie z poprzedniego posta, rozpoczęłam wyjazdem na targi "Zieleń to Życie" do Warszawy (o czym kilka słów za chwilę). Zaraz potem początek roku szkolnego i start Młodego w nowym miejscu - tak, mamy w końcu ucznia w domu.

W pracy istna kołomyja! Ogarnianie dokumentacji dofinansowania odnawialnych źródeł energii dla mieszkańców (jestem czasem urzędnikiem od wszystkiego ;) ), uroczyste otwarcie hali widowiskowej, wieczorne posiadówy w sprawie strategii promocji miasta, akcja sprzątania nad rzeką, ustalanie budżetu na rok przyszły, szkolenie z edukacji o recyklingu, szkolenie z tworzenia questów, konferencja na temat turystyki rowerowej, konferencja  sieci edukacji ekologicznej. A, i jeszcze praca bieżąca (taki szczegół).

Prywatnie spotkania ogrodniczo-blogerskie, Roślinny Targ Towarzyski, kontrolna wizyta z Młodym u alergologa, zebranie szkolne, pasowanie na ucznia i wyjazd na Wielkopolskie Obchody Światowego Dnia Turystyki. Ups... To ostatnie to też praca przecież :D

Do tego istny szał grzybowy (całe szczęście, bo zapasy przez kilka ostatnich lat bardzo zmalały), praca bieżąca w ogrodzie (a właściwie to nadganianie po całym tym "lecie") i układanie paneli u mamy i... już sama nie wiem co jeszcze!

Widzicie więc, że nie próżnowałam. Na przeprosiny mam dla Was ostatnią różyczkę z ogrodu :)


A teraz słów kilka o mojej wyprawie do Warszawy. Nie miałam za bardzo czasu i jechałam tylko na jeden dzień. Ostrzegano mnie, mówiono, że szału nie ma. Nie do końca wierzyłam. Z racji ciężaru i skoro "d... nie urywa", to apart zostawiłam w domu (dlatego zdjęcia dość słabe poniżej). Nawet Wszechświat mnie ostrzegał, ale obiecałam już Komuś ;) , więc ok.

Jak ten Wszechświat mnie ostrzegał? Ano tak, że pomimo wyruszenia na dworzec z odpowiednim zapasem czasu, przygotował mi korek jakiego w życiu nie widziałam jeszcze na tej trasie. I... spóźniłam się na pociąg. Gdyby nie to, że za godzinę był kolejny, a "Ktoś" by mnie zabił, to bym zawróciła na pięcie do domu!

Ale do brzegu. Dojechałam w końcu (objazdem przez Gniezno, bo przecież linia kolejowa w remoncie). Mąż Ktosia zgarnął mnie z dworca, zabrał moją walizkę i odstawił prosto na aftera blogerskiego.

O! I np. po to warto było jechać. Ktoś (to oczywiście Aga z "Wolniej, tu i teraz") wyściskał mnie do utraty tchu, a i pozostali ucieszyli się na mój widok (chyba szczerze...? ;) ). Po wszystkich tych atrakcjach padłam w końcu na pysk. A kolejnego dnia śniadanko i na targi. Pogoda - syf totalny. Targi - syf prawie totalny. No może nie syf. Bieda i wieś? Generalnie to mają być targi? Dwie hale i takie tam cóś przed wejściem? No ok...

Wielki plus tego dnia, to spotkanie z Kasiulą z "The Garden - Ogród Kasi i Andrew Bellingham". Krótko, bo krótko i niemal w locie, ale uściski, buziaki, szybkie ploty i prelekcja Kasi jak zawsze na 102% naładowana energią i optymizmem. Aż człowieka ręce zaczynają świerzbieć i zaraz by chciał lecieć do roboty do swojego ogrodu :)


Mogłabym epopeję napisać, o tym co na targach mi się nie podobało. Ale szkoda mi na to dzisiaj zdrowia. Wystarczy, że za oknem szaro i mokro - nie trzeba się dodatkowo dobijać ;)

A co mi się spodobało? Rośliny, rośliny i jeszcze raz rośliny. To jedyna przewaga ZtŻ nad Gardenią - wszystko kwitnie i szaleje.
Na początek - zatrzęsienie jeżówek na każdym kroku. Dla kogoś, komu wyrosły same liście, to naprawdę duża uciecha :D


Często w kompozycjach z montbrecją. Ponownie - dla kogoś, komu nic (totalnie nic!) z 30 cebulek nie wyrosło, to jest radość.


Sporo ciekawych roślinek też wypatrzyłam. Na czele z niemal czarnym arcydzięglem.


Były też ładne ozdobniki na rabaty.


Muszę męża poprosić, żeby mi coś podobnego wyczarował z metalu.

Ze wszystkich stoisk najbardziej podobało mi się to Szkółki Dąbrowscy. Zresztą nie tylko mi. Ale co się dziwić - piękne, bogate (w rośliny a nie udziwnienia), cud, miód, malina.


Na targach było też coś, co szumnie nazwano ogródkami pokazowymi. Litościwie spuśćmy na to zasłonę milczenia (przynajmniej w tym wpisie). Był tam jednak jeden element, który wpadł mi w oko - taka sobie ścieżka:


Owszem, dość nietrwała, ale za to tania i prosta do wykonania. Mogłabym mieć.

I cóż jeszcze? Kiermasz roślin przed wejściem. Zupełnie nie rozumiem, czemu taki ścisk, czemu tak mało miejsca. Spokojnie zamiast tych pseudo pokazowych mogli to ustawić... Ale roślinki fajne. Musiałam sobie cały czas powtarzać, że wracam pociągiem. Sama. Plus walizka jeszcze. Nie kupuj tego!!


Na szczęście to nie wszystko moje. Tylko pięć :D Ale i tak powrót to była droga przez mękę - wagon bezprzedziałowy, full ludzi, ciasno. Walizkę miałam przy nogach a rośliny na kolanach. Całe 4 godziny...

Podsumowując ten temat -  czy warto jechać na Zieleń to Życie? Mając na uwadze wszystkie minusy, które Wam odpuściłam? Otóż tylko i wyłącznie po to, by spotkać się ze znajomymi i z nimi miło spędzić czas. Targi można sobie darować ;)

A u mnie ogrodowo jak? Powoli do przodu. Porządki w warzywniku zrobione.


Dalie wciąż kwitną w oczekiwaniu na pierwszy przymrozek.


Te siane z nasion z wymianki z forum Na Ogrodowej również.


Dynie zebrane przeprowadziły się pod folię.


I czekają na zeżarcie ;)


A! I przeprosiłam się w tym roku z dziewanną. Tępiłam ją przez kilka lat (no bo kurcze, była wszędzie!), ale ostatecznie postanowiłam polubić. Wyboru nie miałam ;)


Także tego... Chyba wystarczy na dzisiaj. Ale spokojnie. Drugi post już czeka w kolejce na publikację. Jednakże ostrzegam, że może być lekko kontrowersyjny i nie dla każdego. Zapraszam tylko osoby z dystansem do siebie i świata ;)