25.09.2013

Jesiennie w domu

   Wbrew tytułowi posta, wcale nie będzie on o dekoracjach jesiennych w domu. Do tego jeszcze dłuuuga droga. Obecnie cieszę się, że na głowę nie kapie ;)

W poniedziałek udało mi się wreszcie wrócić do domu. Młody się w miarę podleczył, brat przyjechał jako zmiennik, żeby ogarnąć ojca trochę, więc po kolejnym już pakowaniu powrót do mężunia :) Stan remontowo-budowlany oczywiście nadal trwa. Obiektywnie patrząc to jakaś masakra jest, a po tygodniowych rządach M. miejscami wygląda lekko meliniarsko ;) Mimo tego wszystkiego fajnie być w swoim domku w końcu. Nikt nie marudzi jeśli nieumyty gar stoi do następnego dnia, a góra ciuchów czeka na składanie. Marudzić mogę tylko ja ;)

W sprawie update'u, to M. nadal dach robi (w pojedynkę nie tak prosto), ale rzeźba już jest i osb też (dach płaski mamy). Jak pogoda nie nawali, to w weekend jest szansa na papę. W poniedziałek dojechał też piec do kotłowni i teraz czeka grzecznie w kolejce "domowych rzeczy do zrobienia" na podłączenie. Póki co eksploatujemy naszą kozę i nie marzniemy.

Wczoraj, korzystając z pięknej pogody, wzięłam się za moje mini wrzosowisko. Jak pisałam ostatnio, Dusia sprawiła mi ogromną radość niespodziankową paczką. Trzy krzaczki wrzosów to już dobry początek! Idąc za ciosem okazyjnie kupiłam sobie jeszcze trzy (gdyby nie ten nasz budżet, to i 30 byłoby mi mało), więc miałam nad czym pracować. Najpierw musiałam odzyskać kawałek ziemi z tego naszego buszu.


Kilka godzin przekopywania, oczyszczania ziemi, wycieczek na kompostownik, sadzenia, podlewania i teraz mam tak:


Na kolejnym zdjęciu widać nasz "piękny" gąszcz. Musicie mi wierzyć na słowo, że wśród tych wiechci ukrywają się szparagi. Odgruzowanie ich to kolejna sprawa na mojej liście "rzeczy do zrobienia" :)


A dzisiaj, ponieważ Młodego jeszcze zatrzymałam w domu w ramach rekonwalescencji, wybraliśmy się do pobliskiego lasku. Oczywiście nie znaleźliśmy ani jednego grzyba w nim :) Za to na pobliskim ugorze obłowiliśmy się w maślaki. 


Jak zawsze w swoim szale zbieractwa nie powstrzymałam się przez zbieraniem nawet tych malutkich. I teraz czeka mnie "uroczy" wieczór (a pewnie i kawałek nocy) oczyszczania ich ;) Lepiej już zacznę...



18.09.2013

Muffinki i tajemnice

   Tyle się napatrzyłam na przeróżnych blogach na słodkie pyszności, że w końcu nie wytrzymałam i sama się wzięłam. Trzeba w tym miejscu zauważyć, że ja i robienie słodkości nie mamy ze sobą po drodze. Mięsa to i owszem - mam w swoim dorobku te "podstawowe", ale też kaczki, gęś (pyszna była), bażanta czy sarninę. I one zawsze jakoś wychodzą. Za to słodkie to nie bardzo... No ale rozpakowałam "ślubnego" robota i tak mnie kręci, żeby wszystkie funkcje wypróbować ;) Na pierwszy ogień poszedł pasztet cukinii wg przepisu Marianne. Smaczny całkiem, a już pełen szok, że mojemu M. bardzo smakował!

Wracając jednak do muffinek :)


 Przepis pierwszy lepszy znaleziony w sieci przerobiony i wzbogacony moją inwencją twórczą ;)
125 g miękkiego masła utarłam z 1/2 szklanki cukru pudru (jakoś tak strasznie dużo zalega go w domu, więc postanowiłam zużyć) na w miarę puszystą masę. I to już było dla mnie pyszne :D Robot jednak działał dalej, więc hop dwa jajka i potem mąki 1 i 1/4 szklanki, łyżeczka proszku do pieczenia (ale chyba przydałoby się ciut więcej) i pół szklanki mleka. W tą masę wrzuciłam pokrojone śliwki i trochę poszatkowanej czekolady deserowej (życzenie Młodego). Napełniłam 12 foremek i do piekarnika na 20 minut w 160 stopniach, a potem jeszcze 10 minut w 170. Nie za słodkie lecz w sam raz i nawet jadalne ;)


No tak, ale nie o tym miało być tak właściwie. Dwie miłe sytuacje mnie spotkały ostatnio (i chwała sprawczyniom za to, bo bym oszalała niedługo). Najpierw ta druga...

Przyjechałam sobie do domu rodzinnego w ostatni piątek ojca połamanego doglądać, a tu w skrzynce zawiadomienie o paczce. Wszystko fajnie, tylko nazwisko jakieś nie za bardzo (nawet nie podobne do mojego, ale imię się zgadzało). Pomyślałam, że jak nic jakaś pomyłka i z musu właściwie w poniedziałek podjechałam na pocztę. A tu taki szok! Dusia z bloga Syndrom Kury Domowej, z którą miałam "pszczołową" wymiankę zrobiła mi wspaniałą niespodziankę. Na jej blogu już od paru dobrych wpisów zachwycam się jej wrzosami. No bo lubię te krzewinki bardzo i chciałabym ich mieć caaaałe pole :) I ta wspaniała kobieta cichaczem podesłała mi 3 sadzonki na dobry początek mojego wrzosowiska! Zatkało mnie po prostu i wzruszyłam się :) Ale ze zdjęciami poczekam aż zajmą należne im miejsce.

No i druga bardzo miła sprawa, to wyróżnienie od wspomnianej już dzisiaj Marieanne z bloga Nad Narwią...
Bardzo Ci dziękuję za to wyróżnienie. I mam nadzieję, że trochę mnie zmobilizuje ;)

Z wyróżnieniem wiąże się ujawnienie 7 tajemnic o sobie. Hmm...
1. Podjadam różne niezdrowe paskudztwa i popijam piwkiem o bardzo późnych porach siedząc przy komputerze.
2. Zaginam rogi kartek w książkach i jakoś trudno mi się na zakładki przerzucić.
3. Skoro o książkach mowa, to namiętnie czytam historie ze Świata Dysku Terry'ego Pratchett'a.
4. Jestem niereformowalnym mięsożercą i to odkąd pamiętam :)
5. Zamartwiam się wszystkim i często spać przez to nie mogę - no głuptas ze mnie.
6. Organicznie brzydzę się uprawianiem sportu - jako wysiłek dla zdrowia uznaję tylko pływanie, łyżwy i łażenie po górach.
7. W swoim domu mam hopla na punkcie segregacji śmieci.

Teraz powinnam nominować kolejnych 7 blogów, ale wszystkie dziewczyny, które podczytuję zasługują na to wyróżnienie. Zresztą większość już je otrzymała :) Sprawę tę odkładam więc "na potem" ;)

I na koniec jeszcze jedno ujęcie z "mojego" lasu.


Jutro znów się z Młodym wybieramy i może łaskawie jakieś grzyby będą w końcu. Tzn. wybierzemy się pod warunkiem, że chłopię moje nie będzie gorączkowało znów w nocy. Tak, tak - dostarczył mi atrakcji, byliśmy u lekarza, a ja opróżniłam portfel w aptece. Bo wszystkie leki oczywiście przewiozłam już do nowego domu... Odpukać - nic poważnego, ale jak to mówią: jak nie urok to sraczka (za przeproszeniem). Ciekawe kiedy trochę spokojniej będzie?


16.09.2013

Tak mi wstyd

   Naprawdę wstyd mi strasznie, że tyle czasu mnie tu nie było. TU, czyli na swoim blogu, bo do Was staram się zaglądać regularnie i czasem nawet pozostawiam jakiś ślad w postaci komentarza. Ale na napisanie swojego posta czasu ciągle brakowało. Teraz właściwie też go nie mam i tylko tak w przelocie skrobię ;)

Na początek dziki wrzos dla Was, a potem kilka słów usprawiedliwienia i przekazanie tego co u mnie w telegraficznym skrócie.


Po ostatnim poście wpadłam jeszcze na szybki weekend do domu rodzinnego, by popakować najważniejsze rzeczy dla Młodego przed przedszkolem (moje jeszcze mogą poczekać - zresztą i tak nie ma miejsca na nie póki co). Przy okazji zaliczyliśmy pierwszą wyprawę na grzyby. Sucho było jak pieprz, ale co-nieco udało nam się wynieść z lasu.


W przypadku Młodego były to głównie szyszki i gałązki wrzosu. Niestety odnalezione biedronki nie chciały się z nim zabrać...


No a potem był już 2 września i pierwszy dzień w przedszkolu. Ja oczywiście w nocy nie spałam, miałam wielką gulę w gardle i ręce mi się trzęsły ze stresu. Na szczęście dziecię moje zachowało się jak dorosły facet i bez rozpaczy ruszyło ku nowemu. Co prawda na początku stanął jak zagubiona sierotka na środku sali i wtedy łzy w oczy mi się cisnęły, ale jakoś poszło. I z dnia na dzień coraz lepiej, rozkręca się i jest cacy. Na wystawce pojawiło się też pierwsze dzieło mojego chłopięcia i jestem dumna jak paw!

 

Niestety artysta do zdjęcia nie chciał pozować, a jedynie pokazał swoje papcie, których pilnuje jak oka w głowie i każe zabierać je do domu ;)


Niestety po rozpoczęciu przedszkola wszystkie moje plany się posypały, ponieważ ojciec złamał nogę i trzeba go było "ogarnąć" w domu. Tak więc znowu wycieczka między domami - mam już naprawdę dość jazdy samochodem i ciągłego przepakowywania!

Przy okazji znowu byliśmy w "naszym" lesie, ale z grzybami bieda totalna :( Dosłownie trzy na krzyż. Ale za to widoki piękne :)


Wrzosu wszędzie pełno i staram się napatrzeć, bo zanim będę miała go w swoim ogrodzie, to chyba jeszcze sporo czasu upłynie...


A remontowo u nas masakra. Panowie od azbestu zerwali i zabrali nam dach. Oczywiście jak na złość przybyły szybciutko opady i sufit nam przecieka. M. "rzeźbi" teraz nową konstrukcję, a ja przeżyłam załamanie nerwowe podsumowując wydatki na nowy dach. Mojej planowanej kuchni powiedziałam "pa, pa" i niestety przyjdzie mi się użerać z tym co jest jeszcze długi czas pewnie.

Na szczęście ku pokrzepieniu mojego serca dotarły do mnie wygrane candy i otrzymałam też wyróżnienie, ale o tym w następnym poście.

Bardzo Wam dziękuję za odwiedziny i pozostawione komentarze. Bardzo mnie to podnosi na duchu i za każdym razem wywołuje uśmiech. Teraz pędzę na zakupy, a potem znów mnie czeka pakowanie i droga do domu!