25.04.2013

Czwartkowe konsumpcje

Czas ucieka mi między palcami! Prawie codziennie robię zdjęcia z zamiarem umieszczenia ich na blogu i tak się tylko gromadzą w folderze. Jak chociażby zdjęcia z zeszłego tygodnia. Pod wpływem Ili z bloga Moja Przystań i za namową Młodego (który naoglądał się Magdy Gessler) pokusiłam się o produkcję domowych hamburgerów. Akurat byliśmy tak sobie sami we dwoje, więc robota szła nam całkiem sprawnie. Przepis na bułę i mięcho trochę inne niż Ila podała, ale chyba równie smaczne :) A oto efekt:


Młody miał oczywiście swój pomysł na konsumpcję :) On wszelkimi sosami, ketchupami i majonezami gardzi, więc nie zdziwcie się, że taki suchy jego posiłek.


Dzisiaj natomiast było ulubione danie moich dwóch chłopaków, czyli rosołek. Ale wyjątkowy, bo pierwszy w tym roku z lubczykiem - oczywiście z własnego ogrodu. Pan Lubczyk we własnej osobie (tydzień temu ledwo z ziemi wychodził - tempo wzrostu roślin powala mnie w tym sezonie!)


I to na tyle dzisiaj. Po prostu krótkie migawki z naszego życia :)

Chwila oburzenia

 Ja wiem, że seriale amerykańskie są głupie i naiwne. A już sensacyjne to w podwójnej dawce. Ale co poradzić - mam taki jeden swój ulubiony. Dziesiąty (!) rok go już chyba oglądam. Akurat kończy się kolejny sezon, więc musieli podgrzać atmosferę. No ale czy to musi być tak, że ja teraz osiwieję czekając cały tydzień na nowy odcinek?! Skończyć taką akcją i ja mam teraz iść spać?

Niektóre z Was popukają się w czoło. I wcale się nie dziwię :) Z drugiej strony fajnie jak coś (nawet głupi serial) potrafi wzbudzić takie emocje w człowieku. Przynajmniej wiadomo, że się żyje a nie tylko wegetuje z dnia na dzień. Nie żebym innych emocji nie miała. Ostatnia prosta przed ślubem ruszyła - obrączki nie wybrane, a część zaproszeń nadal w polu! Niestety dały o sobie znać również smutne wydarzenia w gronie bliskich znajomych. Ale takie właśnie jest życie - tu śmiech, tu stres i nerwy, tu płacz i wielki żal... Może taki głupi serial jest jednak potrzebny, żeby się oderwać i najzwyczajniej w świecie nie zwariować? Niestety robótki i książki na tym etapie życia na mnie nie działają, nie potrafią zrelaksować - myśli i tak kotłują się w głowie. Czasem potrzebne jest po prostu totalne "odmóżdżenie" ;)

P.S. Staram się jak najszybciej odpisywać na Wasze komentarze u mnie i zawsze Was odwiedzam, chociaż nie zawsze ślad po sobie pozostawiam. Czas ucieka między palcami ostatnio... Cieszę się, że zaglądacie i witam u mnie nowe kobitki :)

16.04.2013

Ogrodowy weekend

Na miłe popołudnie mam dla moich "podczytywaczek" malutki bukiecik z fiołka wonnego. Ach szkoda, że nie możecie poczuć tego zapachu. Żadne perfumy nie mogą się z tym równać. Te niepozorne kwiatuszki rozrosły się tuż za naszym płotem. Początkowo, gdy się przeprowadziliśmy, mama powsadzała go w ogrodzie, ale wolał się wyprowadzić. Na szczęście nie daleko ;)


 W rzeczywistości kwiatuszki oczywiście fioletowe, ale mój aparat jakoś nie trawi tej barwy (tak samo na wyhaftowanych irysach ze wcześniejszego postu).

A teraz szybkie migawki z tego, co działo się u nas w ostatni weekend. Jak pisałam w poprzednim poście - zostaliśmy uziemieni w domu. Żal jednak było nie skorzystać z ładnej pogody. Tym bardziej, że pilne roboty czekały (i nadal czekają, bo ręce tylko dwie a czasu ciągle mało). Najważniejsze, czyli przycięcie winorośli, udało się zrealizować :)


To oczywiście tylko jeden egzemplarz, a w ogrodzie mamy kilka odmian.
Szersze spojrzenie na naszą (czyli moją i Młodego) działalność. Młody wziął się za przegląd zabawek w piaskownicy (która chwilowo jest raczej basenikiem - tyle w niej wody).


Skorzystał też z okazji, żeby wypróbować nowy pistolet na wodę (jak wszystkie wiemy w Lany Poniedziałek pogoda nie sprzyjała tego typu atrakcjom...).


No i na koniec chciałam Wam pokazać, jak dzielnie sobie radzi rabarbar. Już się nie mogę doczekać pysznego placka mojej mamy - mmm...


Ściskam wiosennie. A w następnym poście kilka ujęć ślicznych kwiatuszków, które coraz śmielej sobie poczynają :)

13.04.2013

Nie taki był plan...

Dziś jest dzień, na który czekaliśmy parę tygodni. Ja czekałam w każdym razie. Mój M. pewnie też. Chociaż on już stary wyjadacz, to nie wiem czy aż tak go to kręci. Mianowicie Otwarcie Sezonu Motocyklowego w Poznaniu. Mieliśmy być tam:


Plan był prosty, ustalony już dawno - w piątek wieczorem do mojej mamy we Wrześni, a w sobotę z samego rana do Poznania razem z Młodym (bo mama na szkoleniu nad morzem - szczęściara). Spotkanie ze znajomymi, parada motocykli (ja z Młodym jako obserwatorzy niestety), trochę zabawy, może jakiś grill nawet...


I co? I oczywiście klops. Bo Młody wymyślił sobie przeziębienie - takie z gorączką i cieknącym nosem. Znowu kilka dni spędzone w otoczeniu chusteczek latających po całym pokoju. Jeden dzień moje dziecko nawet w łóżku spędziło, co dla niego jest niezwykłe i oznacza, że rzeczywiście kiepsko się czuł. Plany z bólem serca odeszły w zapomnienie.
A oto powód tej choroby - zeszłoniedzielne wariactwa na placu zabaw:


I mały małpiszonek - pierwsze próby wspinaczkowe :)


Właściwie bezpośrednim sprawcą choroby nie był plac zabaw i szaleństwa, tylko ryk i wielki skandal, jak musieliśmy już do domu wracać. Młody spocił się przy tym jak prosiaczek, trochę zawiało i gotowe.

Oczywiście dzisiaj, kiedy już wszystkie plany zostały odwołane, po chorobie nie ma śladu! Spędziliśmy więc trochę czasu na porządkach w ogrodzie. Jutro ciąg dalszy i pewnie podzielę się wrażeniami. Bo dzisiaj to głównie połamane paznokcie (znowu!) :)