27.07.2013

Koza, koźlarze i plażing-smażing

   Znowu obsuwa z postem, znowu ileś zdjęć straciło na aktualności. Nie wiem jak to się dzieje. Niby nic wielkiego nie robię, a dni uciekają nie wiadomo kiedy. No ale teraz zawzięłam się i zebrałam w sobie :) Przedstawiam więc kilka migawek z ostatnich dni.

Na dobry początek koza. Właściwie to relacja dla tych najbardziej niecierpliwych (w tym mnie), bo kozunia dosłownie w stanie surowym. Ścianka za nią wymaga jeszcze sporo nakładu pracy i dopiero wtedy zacznie to jakoś wyglądać. Ale sam piecyk jaki jest widać :) Jednak zanim fotka to mała dygresja... Baaardzo długo wybieraliśmy kozę, która spełniłaby nasze wymagania estetyczne jak i te dotyczące mocy. Okazało się to całkowicie niemożliwe! Jeśli moc była ok, to sam piecyk rozmiarów mikro i wyglądałby po prostu śmiesznie. Zależało nam, żeby szyba miała jako takie rozmiary, by było widać płonące polanka. Sporo bardzo ładnych było (i jest) poza naszym zasięgiem finansowym. W końcu zdecydowaliśmy, że moc będzie większa niż potrzebujemy, ale musi nam się podobać. Będziemy ją przecież oglądać dzień w dzień. Pojawił się jednak drugi problem - złocone klamki i gałki. Ja nie wiem co to za mania wśród producentów. Przecież nie wszyscy lubią złoto?! Np. ja organicznie wręcz nie trawię. Ale jakimś cudem objawiła mi się koza Luna w Castoramie. Prosta, zgrabna, ze srebrnymi uchwytami. Pomacałam z Młodym, powiedziałam M. że to właśnie ta i wszystko pięknie cacy. I tutaj mały haczyk... Kupowaliśmy ją w innej Castoramie (już w Poznaniu), była szczelnie zapakowana. A po odpakowaniu co?! Złoto jak ta lala! M. był już jednak wypompowany i miał dość. Powiedział, że mi weźmie te uchwyty do przemalowania nawet na fioletowy metalic jak będę chciała. Póki co jest tak:


 Jeśli jesteście zorientowane w temacie kozy, to wiecie, że rurę zazwyczaj prowadzi się jak najdłuższą i dopiero znika w kominie, żeby ciepło dawała też właśnie ta rura. Jednak moc naszej jest taka, że pewnie i tak w samych gaciach będziemy latać ;)

Teraz muszę się Wam pochwalić tym, co znalazłam w ostatnią niedzielę. Tak po prostu, wzdłuż płotu, na drodze dojazdowej do naszego domku. Tutaj gadać nic nie trzeba :)


Niech no tylko popada trochę i sezon grzybowy ruszy z kopyta mam nadzieję :)

Ostatnie dni to jednak u nas pełen plażing. Pogoda wymarzona ze słoneczkiem i lekkim wiaterkiem od morza.


W głębi kraju ponoć masakra? Przynajmniej u nas w domu ledwo da się dychać jak słyszałam. A przy tej pogodzie mój dzielny M. wstawił dziś pierwsze nowe okno. Jestem ciekawa efektu - w łazience. Powierzchnia okna prawie większa od powierzchni samej łazienki ;)

Buziaki znad Bałtyku i do następnego poczytania :)

17.07.2013

Zlot motocyklowy w Łagowie

   W zeszły czwartek razem z Małżem (po porzuceniu Młodego u mojej mamy) wyruszyliśmy na tytułowy zlot. Oczywiście przeciwności losu się piętrzyły, żeby nam popsuć plany (np. moje zawracanie prawie spod Poznania z kluczykami od auta mamy), ale nie daliśmy się. Chociaż nie powiem - przemoczona i zmarznięta w połowie drogi miałam ochotę zawrócić do domu. I gdyby M. uległ moim łzom, to tak by się stało. On jednak między uszami miał tylko misję "zlot" i zdołał mnie przekonać :) I całe szczęście! Bo w mojej nielicznej karierze był to najlepszy.

Zwany polską Daytoną (tam odbywa się meeega zlot w Stanach), przyjeżdżają na niego motocykliści głównie z Polski i Niemiec, ale trafiają się też np. z Chorwacji. W małym, cichym miasteczku mającym ok. 1,5 tysiąca mieszkańców, na jeden przedłużony weekend zjechało się ponad 5 tysięcy motocykli i dwa razy tyle osób. Było tłoczno :)

Na początek mała mozaika zdjęć, by oddać klimat tych dni (niestety nie moich, a jednego z uczestników - znalezione w necie)


Łagów chociaż niewielki, to ma kilka ciekawych, zabytkowych obiektów (bramy, zamek, basztę, most kolejowy...)



I naprawdę chciałam ambitnie porobić zdjęcia tym wszystkim miejscom, no ale się nie dało :) Przecież nie można się rozdwoić, a tym bardziej roztroić czy rozczworzyć ;) A żeby ogarnąć to wszystko, co się tam działo, to by trzeba :) Bo trzeba było podziwiać maszyny (nie tylko motocykle):


Powdychać palone gumy ;)


Posłuchać ryku silników do późnej nocy (a właściwie wczesnego ranka)


No i skorzystać z cudownych jezior!


Na tym zdjęciu jeszcze całkiem ubrana, bo wiało "na pełnym morzu", ale w zatoczkach kąpielowe atrakcje :) Sobotę prawie całą, od samego rana spędziliśmy na rowerkach (a to tylko dzięki ambicji kolegów, którzy się zerwali o świcie, by te rowerki już zająć) i nawet udało się opalić! Odpoczęłam, wybawiłam się, zrelaksowałam i teraz spokojnie mogę jechać z Młodym i mamą nad morze ;)

P.S. Pauluś kochana, wiem że to czytasz - nie udało mi się zrobić tych fotek co chciałaś (ciężko było to wszystko ogarnąć). Po prostu za rok musisz jechać!

10.07.2013

Przetworowa dziewica :)

   Pisałam już wcześniej, że nasz krzaczek porzeczki oszalał w tym roku. Dosłownie przygięło go do ziemi od ciężaru owoców. Młody oczywiście przeszczęśliwy, bo już nie mógł się ich doczekać :)


Żeby owoce się nie zmarnowały (no bo kto tyle zje?!), podjęłam ambitną próbę zrobienia pierwszych w życiu przetworów. No może nie tak do końca pierwszych, bo w połowie czerwca zrobiłam mus rabarbarowy z odrobiną truskawek wg inspiracji od Gosi z Home Focuss. Mus jest kwaskowaty i super pasuje np. do serka typu włoskiego na kanapce, albo zwykłego białego.

Wracając jednak do porzeczek...


Postanowiłam zrobić galaretkę na zwykłym cukrze (żadnych żelujących cosiów). No i tu mam problem na przyszłość... Po pierwsze galaretka wyszła ciut za luźna w stosunku do tego co planowałam. Niestety dłuższe trzymanie na ogniu groziło już spaleniem (tak jak nieszczęsny miodek z mniszka - no nie wyszedł mi...). Po drugie galaretka jest strasznie słodka! Za słodka! Generalnie smaczna sama w sobie, ale będzie trzeba baaardzo cienko używać ;)

Tak czy inaczej kilka słoiczków udało się zrobić.


No i najważniejsze, że jest klarowna tak jak sobie wymarzyłam :) (Oczywiście najlepiej to widać trzymając słoik pod słońce)


------------------
A na koniec jedno słowo o remoncie.
Ostatni tydzień spędziłam mieszkając prawie na placu budowy. Wszędzie pełno pyłu, gdzieniegdzie walający się gruz, ciasnota i ogólny nieład. Kominek został unicestwiony. Udało nam się kupić też kozę (i przewieźć ją w naszym starym Punciaku z Młodym na tylnym siedzeniu i pełnym bagażnikiem). Trzeba ją jeszcze podłączyć i estetycznie wykończyć ściankę. Póki co tajemnicza kotara skrywająca placyk robót :)


Kotarę sprytnie wykombinował Małż, żeby zminimalizować bałagan i straty w mej psychice :) Wczoraj działał coś na polu wspomnianej ścianki, ale efekty zobaczę jutro przed wyjazdem na zlot motocyklowy do Łagowa (planuję nie wychodzić z jeziora).

Ściskam Was mocno i bardzo dziękuję za każdy komentarz :)